Jeszcze jeden dzień w raju (pierwszy roździał niezwykłe

Jeszcze jeden dzień w raju (pierwszy roździał niezwykłe

Jeszcze jeden dzień w raju (pierwszy roździał niezwykłej powieści)
autorem artykułu jest Aleksander Sowa

Wszystkie dworce PKP w całej Polsce są, tak naprawdę, bardzo podobne do siebie. Budynki z czerwonej cegły, betonowe perony z białym liniami, żelazo torów i kabli; zimą gawrony, szprycerzy i bezdomni – standardowy krajobraz dworca Polskich Kolei Państwowych. Zapewne też dworce poza Polską wyglądają bardzo podobnie, choć stojąca na peronie dziewczyna tak naprawdę nigdy się nad tym nie zastanawiała. Ona myślała o zupełnie czymś innym, odległym, niemal jak oceaniczne antypody. Z tej kontemplacji wyrwały ją nagle słowa docierające do pogrążonego w zamyśleniu umysłu:
— Stacja Opole Główne, stacja Opole Główne...

Głos kolejowego zapowiadacza wyraźnie sygnalizował podróżnym, punkt w ich podróży, który właśnie osiągnęli. Jej sygnalizował, że za kilka chwil ogromna, kilkusettonowa maszyna wtoczy się przed nią, po liniach stalowych szyn. Rzeczywiście po chwili długi skład zatrzymał się z przeraźliwym piskiem hamulców, jednak z wagonów wysiadło jedynie kilkunastu podróżnych: dziewczyna z plecakiem większym niż ona sama, szacowny pan około czterdziestki w czarnym płaszczu i ze skórzaną teczką, który pewnie w każdy weekend spędza wieczory w burdelu, mężczyzna, na którego czekała kobieta z małą dziewczynką. Mała, kiedy tylko go zobaczyła, puściła trzymającą ją za rękę kobietę i pobiegła wprost do niego, rzucając mu się na szyję. Dworcowa zwykła nuda.

Dziewczyna odwróciła wzrok, spoglądając z niepokojem na wyjście z tunelu pod torami prowadzące do głównego holu dworca. Skład ruszył z szarpnięciem, odjechał w sobie znanym kierunku i po chwili już go nie było. Rzuciła nerwowe spojrzenie na kolejowy ze-gar, identyczny jak setki zegarów na wszystkich dworcach PKP w Polsce. „Jeszcze nie czas, jeszcze musi poczekać” — myślała sobie. Stała sama dokładnie na wschodnim krańcu peronu, w miejscu, z którego wszystko doskonale widziała, a jednocześnie pozostawała niewidoczna — nie licząc dworcowego kota, peronowego mistrza kamuflażu, który często gościł w tym miejscu. O ile nie był jego stałym mieszkańcem, pomyślała.

Rudy kocur przebiegł przez tory, w miejscu gdzie przechodzą zawsze kolejarze, zatrzymał się przed wejściem na peron ― rozejrzał się i nagle utkwił wzrok w dziewczynie. Stanął teraz, jakby nagle zmrożony jakąś niepojęta siłą, i na chwile zastygł w zupełnym bezruchu niczym posążek z brązu, błyskawicznie, bezbłędnie oceniając za i przeciw. Obok filaru stała dziewczyna ubrana w ciemną bluzę z kapturem, naciągniętym na włosy, w spodniach od dresu. Patrzyła na przyglądającego się jej kota. Kot po chwili przebiegł bezszelestnie przez peron i znikł za jednym z budynków jak duch. Zapaliła papierosa i zaciągnęła się obrzydliwym smakiem nikotynowego dymu. Po chwili, kiedy wydmuchiwała właśnie z płuc pierwszą porcję dymu, usłyszała za sobą czyjś głos i aż podskoczyła ze strachu. Krztusząc się niemiłosiernie, narobiła rabanu na cały dworzec. Tutaj docierał do uszu każdy szept, wypowiedziany nawet z bardzo daleka. Wiedziała od dawna, że jest to magiczne miejsce, kiedy bywała tu jeszcze jako mała dziewczynka.
— Mógłbyś mnie poczęstować?

Zobaczyła za sobą jednego z dworcowych bezdomnych, któremu najwyraźniej nie przeszkadzała dzisiejsza pogoda, aby się upić i teraz, kiedy mu przechodziło, poczuł smak na papierosa.

— A... bardzo panienkę przepraszam... nie zauważyłem. — Bezdomny, zupełnie nie speszony tym, że wziął ją za chłopaka, przyłożył zgrubiałą, brudną dłoń do swoich popękanych ust i patrząc jej w oczy, ciągnął dalej. — Nie poczęstowałaby mnie pani papieroskiem? Skoro biegasz sobie dla zdrowia wieczorami, i tak Ci ten papierosek jest chyba niepotrzebny, a mnie przyda się o wiele bardziej — mamrotał pojednawczym tonem, mieszając formy grzecznościowe.
— Zjeżdżaj — warknęła mu przez zęby, odwracając wzrok.
— O... nie musisz być taka niegrzeczna, nic ci nie zrobiłem — oburzył się nagle.

Poczuła, że bezdomny śmierdzi. Zalatywało od niego alkoholem, mimo że sama kilkanaście minut temu sporo wypiła, odorem brudu, męskiego potu i moczu. Zemdliło ją.

— Spierdalaj, mówię, bo zawołam sokistów. Już cię nie ma! Nie rozumiesz? — Wrzasnęła na intruza.
— A, rozumiem, rozumiem. — Bezdomny powoli, z niechęcią odwrócił się od niej i machając ręką, obojętnie mruknął, ni to do siebie, ni to do niej — nie musisz być taką suką! Chciałem tylko papierosa.

Dziewczynę rozdrażniło to jeszcze bardziej, ale nie odezwała się, gasząc papierosa butem. Nie chciała, aby ktokolwiek ją tutaj teraz zobaczył. Szczególnie nie w taki dzień jak dziś. Pamięta, że kiedy była mała, była tu kilkakrotnie z ojcem. Przychodzili patrzeć, jak ludzie wsiadają i wysiadają z pociągów. Tak jak teraz, jak dziś — tyle, że we wspomnieniach zawsze było tu lato. Pamięta też, jak ojciec odjechał pewnego razu jednym z takich pociągów i bardzo długo go potem nie było. Nic nie było też takie jak wcześniej, kiedy wreszcie wrócił. Nawet ten sam dworzec. Nigdy nie był już taki słoneczny jak wtedy, gdy przychodziła tu z nim. Ani dworzec, ani jej tatko. Spojrzała jeszcze raz na dworcowy zegar i zatrzymała swoje błękitne oczy na dużej wskazówce, a ta po chwili przesunęła się nie-zgrabnie po tarczy, zbliżając się do godziny dwunastej. Poczuła zimny, nieprzyjemny dreszcz na plecach. Wieczór był chłodny. Nie padał deszcz, a mimo to powietrze ciężkie od wody przypominało jej tchnienie wodospadu. Przemarzła po kilkudziesięciu minutach w sportowym stroju do biegania i jej ciało ogarnęło przenikliwe zimno. Mgła powoli i stopniowo gęstniała, rozmywając kontury rzeczy bliższych i wymazując, jak gumka do ołówka, jednocześnie te dalsze, czyniąc je nieistotnymi dla źrenic. Przyćmione światło lamp rzucało na dworzec parasole upiornego, jasnego blasku.

Wtem usłyszała na pustym dworcu odgłosy kroków dochodzące do jej uszu od strony wejścia. Naciągnęła kaptur jeszcze mocniej na głowę, skryła się za filarem w mglistym powietrzu tak, by niezauważona mogła widzieć, kto się zbliża. Gdyby ktoś ją obserwował, tak jak bezdomny, który prosił ją o papieroska, albo rudy kot o stalowych nerwach, pomyślałby zapewne, że dziewczyna na peronie wyraźnie na kogoś czeka. I tak było w istocie. Kot dodatkowo wiedziałby jeszcze, że również się przed przybyszem kryje.

Mrugająca i rzężąca ostatkiem sił świetlówka, co chwilę na kilkadziesiąt sekund skrywała ją doskonale w nieprzeniknionym mroku dworcowego zaułka. Czyjeś stopy w damskich butach cichutko zastukały w posadzkę. Dziewczyna, która weszła w kilka chwil później na dworzec, powoli zbliżyła się do krawędzi peronu i stanęła dokładnie naprzeciw dworcowego zegara. Po uważnej lustracji nowego miejsca uznała, że jest całkowicie sama. Popełniła błąd.
Dla Beatki jednak ta dziewczyna była bez znaczenia. Nie liczyła się, nie liczyła się jej tożsamość, choć w istocie bardzo powinna. Ona czekała na Bruna. Mimo pojawienia się nieznajomej, wszystko szło zgodnie z jej planem, jak sądziła. Teraz miała wrażenie, że zastawiona przez nią pajęcza sieć powoli się napręża, bo za chwilę się wypełni i ugnie pod ciężarem ofiary. Jednak myliła się. Z cichego szczęścia wyrwały ją w końcu kolejne kroki. Skryła się szybko za filarem i spostrzegła już tylko cień idącego mężczyzny. Jej serce zabiło o wiele szybciej i mocniej.

Mężczyzna, który pojawił się chwilę potem na peronie, nie od razu dostrzegł czekającą tu nieznajomą. Nie był również świadomy obecności tej drugiej za filarem. A na pewno nie był tym, na kogo czekała dziewczyna ukrywająca się w odległości kilkunastu kroków. Ona nie mogła tego jednak wiedzieć. I chociaż nie widziała jego twarzy, a jedynie zarys całej sylwetki, natychmiast go poznała, a przynajmniej tak się jej zdawało. To był Bruno, bo to on miał być. Przywarła do drewnianego filara plecami, oddychając głęboko i szybko. Dziewczyna z peronu i Bruno zbliżyli się do siebie, co Beatkę zaskoczyło. Nie tego się spodziewała. Targała nią zazdrość, złość, rozczarowanie i nagle, jak zastrzyk adrenaliny ― chęć zemsty. Alkohol, który wpiła przed wyjściem z domu, potęgował wszystko to, co teraz dotarło do jej świadomości.

Ten wieczór wydawał się jej magiczny. Pusty dworzec, mokre od mgły, gęste i ciężkie powietrze, wszystko to sprawiało wrażenie jakby było ze snu, i to ich spotkanie. Miała nadzieję, że on nie przyjdzie, że będzie tu tylko sama. Jednak przyszedł i rozmawiał z kimś, kogo właśnie spotkał. Był teraz jakiś inny, zresztą było to teraz nieważne. Ważne jest, że przyszedł. Nigdy by tutaj nie przyszedł, gdyby słowa, które jej mówił, były prawdziwe. Wiedziała teraz to doskonale, i ta myśl rozrywała jej serce, jakby wypełnione było nieustannie wybuchającym dynamitem, który zadawał nieopisany ból. Po chwili zapowiadacz z dworcowego megafonu znów oznajmiał:

— Międzynarodowy pociąg relacji Kraków Główny–Berlin ZOO wjeżdża na tor pierwszy, przy peronie drugim. Przy wjeździe pociągu...

Raz jeszcze spojrzała na dwoje rozmawiających ze sobą i patrzących przed siebie, odwróconych plecami do niej. Potrójne światło hamującej wprawdzie, ale nadjeżdżającej wciąż z ogromną prędkością elektrycznej lokomotywy zbliżało się z łoskotem. Kiedy do jej uszu doszedł znajomy pisk tartych o stalowe koła klocków hamulcowych, a ziemia pod jej stopami zadrżała od ciężaru, już nie kryjąc się, spojrzała na stojących na peronie. Stali tylko kilka kroków od niej. „Zdrajca i jego nowa suka” — pomyślała. Nie mogła widzieć ich twarzy, i to potęgowało jej wściekłość. Złość targała nią, jak burza. Alkohol mnożył jej wszystkie doznania, wszystko to, co teraz widziała. Przed chwilą wraz z pierwszymi krokami Bruna poczuła, że narkotyk zaczyna swoje działanie — odurzenie… zapadła się kilka kroków poniżej poziomu dworca.

Nagle poczuła uderzenie masy powietrza, jakby ogromna, kilkudziesięciometrowej wysokości fala morskiej wody składająca się z drobin chłodu i mżawki błyskawicznie przewaliła się przez cały dworzec. Mgła odcięła wszystko to, co było teraz bez znaczenia. Była tylko ona i Bruno... był jeszcze dworzec i pociąg. Nagle czas się zatrzymał, wszystko wokół się zatrzymało, jakby po wciśnięciu czarodziejskiego przycisku „stop” albo „pauza” — i życie na chwilę zamarło. Tylko ona, pociąg i oni mogą się poruszać w tej chwilowej czasoprzestrzeni. Postanowiła zrobić to teraz. Szybko, po cichu. Tak by nikt nie widział. We mgle. W chwili, kiedy czas się zatrzymał i się teraz nie rejestruje.

„Tak, zrób to teraz — usłyszała — teraz, na torach, na tym dworcu, przy garażach. Tam, gdzie prawie nikt nie widzi. Tak, jak w snach, które ciągle widzisz, teraz. Zanim czas znowu ruszy w swój szaleńczy pęd ku przyszłości, sprawy już nie będzie. Za chwilę, nie będzie istniała. Nie będzie istniała zupełnie. Bez zbędnych emocji, bez wyboru, obojętnie — w końcu i tak to nieważne, bez hałasu, niczym ostrze losu. Zrób to. Tak, by zabić.”

Poczuła w sobie siłę i zupełnie zapomniała, że wciąż go kocha. Nagle wybiegła ze swojej kryjówki i po ułamku sekundy była już przy nich. Krew pulsowała w jej głowie, rozsadzała czaszkę. Jak gepard, dziki i niebezpieczny, szalony ruszyła ku nim. Wraz z hukiem wtaczającego się na dworzec opasłego cielska lokomotywy jak błyskawica runęła na nich i pchnęła niczego nieświadomego mężczyznę wprost pod nadjeżdżającego kolosa. Obiema małymi dłońmi z rozwartymi palcami uderzyła w plecy. I, by także nie stać się ofiarą, równocześnie odbiła się od nich, po czym stanęła twardo na kamiennych płytach peronu. Mężczyzna, zupełnie zaskoczony, natychmiast stracił równowagę, upadając w dół pod krawędzią peronu. W powietrzu wykonał jeszcze niepełny obrót i odwrócił się — zabójczyni ukazała się ostatni raz jego twarz. Patrzyła, jak marnieje i więdnie. Twarz wciąż jeszcze żywej ofiary jej afektu, w chwili, kiedy upadał bokiem na tory. W dokładnie tej samej, tragicznej chwili, jej wzrok uchwycił jeszcze ostatni gest w jego życiu. Przed jej oczami przesunął się nadgarstek z zegarkiem. Tak doskonale znała go, i mimo narkotyczno-alkoholowego afektu teraz go poznała. W ułamku następnej sekundy zobaczyła, jak na leżące na torach ciało wjeżdża rozpędzona lokomotywa. Do jej otępiałej świadomości dotarła ta myśl — „zabiłam go”.

Nagle wszędzie eksplodował jasnopurpurowo-krwistoczerwony kolor i wszystkie odgłosy dworca zlały się w jeden ciągły cichy, jednostajny dźwięk. Krew była wszędzie wokół niej. Na niej. Na rękach, twarzy, we włosach, zlepiając je w ciężkie strąki. Przylepiające się do skóry i ciążące jak cierniowa korona. Czuła smak krwi na wargach i ustach. Czuła, jak miesza się z jej śliną i jak płynie po jej brodzie. Czuła przerażający ciepły, zapach zbrodni. Krew i jej krwisty kolor były niczym rzeka płynąca wraz pociągiem. Lawą z potrzaskanej czaszki, trzewi, kończyn i płuc. Nagle jej ciałem szarpnął dziki spazm, wygięła się w nienaturalnej pozie i równie nienaturalny wrzask wydobył się z jej wnętrza, mieszając się z odgłosem zatrzymującego się składu, jak podczas erupcji z wulkanicznego krateru. Dokonało się. Tak, jak chciał los, wybierając swoim ostrzem przeznaczenie, którego uniknąć się nam da, oszukując nawet miłością, zemstą, zdradą czy namiętnością.

Tak właśnie miał zginąć Bruno, którego historię, jeśli zechcesz, opowiem Ci teraz.

Był to pierwszy roździał powieści pt. Jeszcze jeden dzień w raju

--
Aleksander Sowa
----------------------
www.wydawca.net

Artykuł pochodzi z serwisu www.Artelis.pl

Zobacz takze:
Giełda Papierów Wartościowych: rozwój czy regres?
Umrzeć w deszczu (pierwszy roździał tej powieści)
Zakopane wg Jana
Czy można zaplanować swoją starość ?
Wyobraź sobie życie bez komórki....